Historia o zachodzie słońca…
Dzisiaj będzie bardzo nietypowo – tak jak jeszcze nie było (i zapewne długo nie będzie), ale nadarzyła się ku temu pewna szczególna okazja :-) Niedawno CudARTeńka wyróżniła nas Nominacją Pozytywnych Myśli (a do tego zrobiła taki ładny pozytywny banerek) :)
Nie jest to kolejny „głupi łańcuszek” (jak może się na początku wydawać) i dlatego z radością przyjęliśmy wyróżnienie, bo chodzi tu o coś zupełnie innego :) Główną zasadą tej nominacji jest podzielenie się jakąś optymistyczną historią ze swojego życia. Pomysł sam w sobie cudny, bo na pewno warto zalewać Internet pozytywnymi treściami, zwłaszcza kiedy wokół tyle wszechobecnego narzekania (które, jak wiadomo, niczego nie zmieni, natomiast pozytywne myślenie – wręcz przeciwnie, może zdziałać wiele) :)
Jak wspomniałam, pomysł świetny, ale… gorzej z realizacją (bo ta oczywiście spadła na mnie – ale nie narzekam, dobrze mi to zrobiło) :) Długo nie wiedziałam o czym napisać – chciałam, żeby to było coś z sensem, może nawet z morałem, ale jednocześnie coś bardzo prozaicznego, jak część zwykłej ludzkiej codzienności (wysoka poprzeczka, nie ma co:))… No cóż, sami ocenicie moje wypociny – zapraszam zatem na historię o zachodzie słońca… a może o czymś więcej :) Uprzedzam tylko, że będzie dłuuugo :)
…
Rzecz działa się pod koniec października roku ubiegłego. Kontynuując wraz z Małżem ideę zwiedzania ciekawych miejsc w naszym województwie, zawitaliśmy w końcu do niezwykle urokliwego Sandomierza. Nie byłam tam od lat i muszę przyznać, że miasto jeszcze bardziej wypiękniało, o ile to w ogóle możliwe :) Na nogach byliśmy już skoro świt, bo postawiliśmy sobie ambitny cel zwiedzenia wszystkiego w ciągu jednego dnia (uprzedzając pytania – owszem, da się, jeśli ma się sporo samozaparcia… no i kondycja jednak też się przydaje) :-)
Dzień był zatem niezwykle intensywny, udało nam się zwiedzić mnóstwo miejsc i wszystko przebiegało zgodnie z planem aż do momentu, w którym chcieliśmy się załapać na rejs po Wiśle. Do przystani dotarliśmy właściwie biegiem i już mocno zziajani (bo po drodze trzeba było jeszcze „dokarmić” parkomat, żeby nie było mandatu:)) na szczęście udało się być przed czasem, statek jeszcze stał :) Radość trwała jednak bardzo krótko, bo za chwilę okazało się, że… nie ma wolnych miejsc, wszystkie zarezerwowane dla grupy wycieczkowej. Chcieliśmy się jakoś wcisnąć, ale nic z tego, nie i już. Czy będzie jeszcze jeden rejs? – Nie wiadomo, bo to już wieczór – jak się zbierze odpowiednia ilość chętnych to tak, a jak nie, to nie. Tyle. Siedzieć i czekać. Cóż było robić – resztkami sił doczłapałam do najbliższej ławki, posadziłam swoje cztery litery i pogrążyłam się w rozpaczy… no prawie :)
Tu czytelnikom należy się drobne wyjaśnienie: zawsze kiedy jedziemy coś pozwiedzać, jestem dosłownie „uzbrojona po zęby” we wszystkie możliwe informacje na temat danego miejsca, adresy zabytków, godziny otwarcia, ceny biletów, telefony, maile, szczegółowy plan co, gdzie i w jakiej kolejności… wszystko mam zaplanowane niemal co do minuty. Do tego nie potrafię wysiedzieć w miejscu nawet chwili, jeśli zamiast tego mogę zobaczyć coś nowego – więc perspektywa czekania pół godziny (w pięknym skądinąd parku) na rejs, który nie wiadomo czy się odbędzie, wydawała się być wiecznością, tragedią i kataklizmem :)
W dodatku pewnie wiecie jak to jest – póki człowiek jest „na chodzie”, to jakoś daje radę, ale jak już usiądzie, to pozamiatane – nagle spływa zmęczenie z całego dnia i nie ma się siły ruszyć ręką ani nogą :) No więc siedziałam tam jak ostatni skazaniec, zmęczona i zła na cały świat, że nie wyszło zgodnie z planem – H. na szczęście znacznie lepiej znosi takie rzeczy, aczkolwiek moje narzekania na pewno w tym nie pomagały :) Czas dłużył się niemiłosiernie i kiedy statek przybijał do brzegu, słońce chyliło się już ku zachodowi.
Na szczęście okazało się, że będzie jeszcze jeden ostatni rejs tego dnia, bo znalazło się kilka chętnych osób. Dobre i to, przynajmniej całe to czekanie nie poszło na marne. Obawiałam się jedynie o jakość zdjęć, bo mój aparat cierpi na pewną dziwną przypadłość – w momencie kiedy zaczyna zapadać zmrok, zamienia się w fotograficznego „ziemniaka” – można sobie żyły wypruwać, a zdjęcia i tak wyjdą kompletnie do bani. Kiedy wsiadaliśmy na statek (fragment widoczny po lewej:)) słońce było coraz niżej.
Już przy kupowaniu biletów spotkała nas miła niespodzianka – załoga nas zapamiętała i za dyskomfort czekania dostaliśmy znaczny rabat :) Chętnych na rejs była dosłownie garstka, więc mogliśmy do woli wybierać najlepsze miejsca na górnym piętrze (z najfajniejszym widokiem do robienia zdjęć, co – nie ukrywam – znacznie poprawiło mi humor). Za chwilę wypłynęliśmy z przystani, zostawiając sandomierskie zabytki za sobą…
…i okazało się, że moje zdjęciowe obawy były całkiem nieuzasadnione, bo zamek, katedra i stare miasto pięknie wyglądały podświetlone promieniami zachodzącego powoli słońca…
Samo słońce z minuty na minutę również zaczynało prezentować się coraz bardziej malowniczo, dostarczając widoków, których raczej nie ogląda się na co dzień :)
Jakby tego było mało, w pobliżu za chwilę pojawili się paralotniarze – i zwłaszcza jeden z nich najwyraźniej chciał nam dostarczyć trochę dodatkowej rozrywki, bo kilka razy przeleciał dosłownie nad naszymi głowami :)
Kiedy przepłynęliśmy pod mostem i zaczęliśmy zawracać w kierunku przystani, nagle zaczęła się dziać „magia”, kolory zmieniały się na coraz bardziej intensywne, zapewniając niezwykłe doznania wzrokowe (bo czyż kontury sandomierskich zabytków w połączeniu z zachodzącym słońcem nie wyglądają wspaniale?) :)
A już za chwilę płynęliśmy wprost na malowniczo zachodzące słońce. Z wrażenia zupełnie nie wiedziałam co mam robić – czy siedzieć z rozdziawioną paszczą i podziwiać, czy może łapać za aparat… ostatecznie znalazłam złoty środek i zrobiłam pół na pół :))) z czego kilka ulubionych (ciepłych i pozytywnych) ujęć wrzucam jako ilustrację tej historii. Myślę, że w tym przypadku słowa są zbędne – zdjęcia w końcu mówią same za siebie:
Muszę przyznać, że ten most jest niezwykle fotogeniczny :) Ale wracając: tak sobie płynęliśmy i płynęliśmy… a słońce zachodziło i zachodziło… Wiem, że trwało to dosłownie kilka(naście) minut, ale w tamtej chwili zupełnie straciłam poczucie czasu i po prostu poddałam się temu co widzę. W takim kontakcie z majestatem natury, wszystkie negatywne momenty nagle przestały mieć znaczenie, a zamiast tego pojawił się błogi spokój i wyciszenie…
Słońce zniżało się powoli, aż w końcu schowało się całkowicie, zostawiając pięknie podświetlone wieczorne niebo… i właśnie w tym momencie dobiliśmy do brzegu.
Kiedy niespiesznym krokiem skierowaliśmy się w stronę samochodu, na niebie (jak na zamówienie) pojawił się jeszcze przelatujący samolot, również cudnie podkreślony światłem…
To było idealne zwieńczenie całego męczącego dnia – nawet nie mogliśmy sobie wymarzyć lepszego :) Wszystko to było tak niesamowite, niemal jak wyreżyserowane – i właśnie wtedy uświadomiłam sobie, że przecież nie byłoby tego, gdybyśmy się jednak załapali na ten wcześniejszy rejs. Tyle pięknych momentów i wrażeń po prostu by nas ominęło… Możliwe, że właśnie tak miało być – i kiedy siedziałam wkurzona na tej ławce, życie po cichu się ze mnie śmiało, bo nie zdawałam sobie sprawy z tego co za chwilę zobaczę :) A zdecydowanie był to jeden z najpiękniejszych zachodów słońca jakie w życiu widziałam.
Czasem, pomimo tego, że wszystko mamy zaplanowane i dokładnie przemyślane, los jednak chce inaczej. Każdy z nas chyba przeżył coś takiego – my swoje, a życie swoje… Ale okazuje się, że zamiast się załamywać czy złościć na cały świat, wystarczy czasem trochę poczekać, żeby zobaczyć jakie los ma plany wobec nas… a może właśnie szykuje nam coś niesamowitego…? Zamiast się „miotać”, chyba lepiej jest przyjąć to wszystko „na klatę” i sądzę, że taką właśnie, szybką i treściwą lekcję dostałam tamtego dnia – nie wiem czy słusznie, ale takie przemyślenia same przychodzą do głowy kiedy ogląda się podobne widoki… :)
No dobra, wystarczy już tego „filozofowania” na dziś :) Drugą (i ostatnią) zasadą Nominacji Pozytywnych Myśli jest wyróżnienie kolejnych osób, więc (aby dopełnić formalności) przekazuję pałeczkę do dwóch niezwykle pozytywnych dziewczyn: Aldii z Arcadii i Oli ze Świata Oli :) Będzie mi bardzo miło jeśli skorzystacie (ale nie zmuszam – nie obrażę się w razie czego) :-)
…
Na koniec jeszcze pomyślałam sobie, żeby zgłosić jedno ze zdjęć do obecnie trwającej FotoGry w Art-Piaskownicy. Pasują właściwie wszystkie, ale ostatecznie padło na to, które najcieplej mi się kojarzy – z zachodzącym słońcem i czerwonym niebem, trzecie od dołu (nie będę ponownie wrzucać, bo już i tak mi wyszedł tasiemiec – mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone) :-)
…
No, teraz to już naprawdę koniec :) Nie przedłużając, dziękuję za wszystkie Wasze odwiedziny i miłe słowa, życzę udanego tygodnia i… do zobaczenia na blogach :)