Adwent
Czas oczekiwania właśnie rozpoczął swój bieg – dziś pierwsza niedziela Adwentu. To dobry moment na to, żeby trochę zwolnić, celebrować wspólne chwile, wsłuchać się w siebie, sięgnąć do tradycji… i dziś właśnie o tej tradycji będzie – co prawda nie naszej rodzimej, tylko zapożyczonej :-) Ale skoro kalendarze adwentowe zagościły u nas na dobre, podobnie jak zwyczaj zapalania czterech świec w kolejne niedziele Adwentu, to może przyjmie się również coś, co można nazwać skrzyżowaniem dwóch powyższych :)
Zapalanie świecy-kalendarza zostało zapoczątkowane w Danii w 1935 roku, a kilka lat później rozprzestrzeniło się na cały kraj i obecnie takie świece można znaleźć praktycznie w każdym duńskim domu. Te tradycyjne, oprócz numeracji kolejnych dni, posiadają jeszcze kolorowe motywy jodły albo wesołych skrzatów. Świecę zapala się codziennie, najczęściej podczas wspólnego spędzania czasu (np. podczas posiłków) i zwykle do obowiązków dzieci należy zdmuchnięcie jej w porę, zanim zacznie topić się numer oznaczający następny dzień. Natomiast w trakcie wieczerzy wigilijnej dopala się ją do końca. Sympatyczne, prawda? :)
Niedawno, podczas przeglądania świątecznych inspiracji na Pintereście, rzuciły mi się w oczy właśnie tego typu świece i momentalnie zapragnęłam mieć taką dla siebie… z tym, że u nas praktycznie nie da się ich dostać (cztery adwentowe świece z numerkami są chyba w każdym sklepie z dekoracjami i w większych marketach, a takich nie znalazłam nigdzie… chociaż to też zapewne kwestia czasu). Pozostała więc jedyna słuszna opcja – zrobić samodzielnie :)
Z oczywistych względów zależało mi na tym, żeby świeca była w pełni użytkowa, a nie tylko dekoracyjna, zatem już na wstępie odpadły wszelkie sposoby transferowania na taśmę klejącą, kalkę techniczną czy serwetkę – coś takiego mogłoby się po prostu brzydko spalać (chociaż głowy nie dam, ale lepiej nie ryzykować). Nie dysponuję też żadnymi preparatami do świec, jednak trochę pokombinowałam i (ku mojemu zdziwieniu) udało się uzyskać efekt końcowy dokładnie taki o jaki mi chodziło… a nawet lepszy :)
Jak wiadomo, świeca w czymś stać musi, więc skonstruowałam naprędce świecznik ze starej glinianej miseczki po zniczu (klasyk, pamiętacie jeszcze takie?), mchu i kilku modrzewiowych szyszek. Wyszło naturalnie, minimalistycznie, bez przeładowania – tak jak lubię. Teraz płomień bardzo obrazowo pokazuje nam upływające dni i odmierza czas do Bożego Narodzenia.
Świeca została zapalona już dzisiaj, ale wprawne oko zapewne zauważy, że numeracja zaczyna się od jedynki, czyli 1 grudnia. Prawda jest taka, że te dwa dodatkowe dni zwyczajnie nie pasowały mi wizualnie do całości :) i właśnie dlatego zostawiłam na górze trochę miejsca: akurat na dzisiejszy i jutrzejszy dzień.
Mam takie założenie, że codziennie znajdziemy spokojną chwilę na zapalenie świecy i zrobienie czegoś wspólnie, tylko dla siebie – choćby nie wiem co :-) Minimalny czas: do numeru oznaczającego kolejny dzień, ale oczywiście można (a nawet trzeba:)) dłużej, w końcu świeca ma być tylko pretekstem do zatrzymania się nad tym co dla nas istotne. I nie jest ważne co to będzie: czy wspólne gotowanie, zabawy z kotami, kręcenie zamotków, oglądanie filmów, spacery, długie rozmowy o niczym, czy zastanawianie się nad „sensem życia”… Ważne, żeby te wspólne chwile celebrować, bo takie rzeczy mogą nam czasem umykać w pędzie dzisiejszego świata.
Odliczanie już rozpoczęte, zatem życzę Wam aby okres Adwentu był czasem radosnego oczekiwania, może wyciszenia, refleksji, zmiany czegoś na lepsze… żebyście spędzili go w zgodzie ze sobą, tak jak w głębi czujecie :)
PS: Tak się przypadkiem składa, że podczas tych świecowych prób zrobiłam kilka zdjęć, zatem… czy znajdą się jacyś chętni na tutorial? :) Na zachętę dodam, że nie trzeba posiadać żadnych „specjalistycznych” preparatów, a całość zajmuje około godzinki (z czego połowę spędza się wyłącznie na czekaniu)… Zaglądajcie 1 grudnia rano :)