Nowy lokator… :-)
Po odejściu Miecia za „tęczowy most”, nasz zwierzakowy stan posiadania zmniejszył się
o jedną sztukę, ale miesiąc później, zupełnie przypadkiem, wszystko wróciło „do normy”.
14 października, podczas wieczornego spaceru z psem, usłyszeliśmy
głośne miauczenie dobiegające z… koryta rzeki O_o
Było tak rozpaczliwe, że nie zastanawiając się zbytnio, H. postanowił zejść w dół
przez te wszystkie krzaki i inne chaszcze, a ja zostałam trzymając piesa na smyczy.
Dobrze, że mieliśmy przy sobie latarkę (zawsze nosimy, ze względów bezpieczeństwa),
bo było już zupełnie ciemno i trzeba było bardzo uważać, żeby nie wpaść do wody.
Kiedy po kilku minutach wrócił, trzymając w ręce coś malutkiego,
moim oczom ukazała się futerkowa kupka nieszczęścia,
tak mała, że z powodzeniem mieściła się w jednej dłoni.
Pierwsza myśl była taka, że kociak pewnie się zgubił, chociaż tu już zapaliła mi się czerwona lampka, bo przecież ledwo mógł ustać na nogach, chodził jeszcze bardzo nieporadnie,
a od najbliższych zabudowań był jednak trochę kawałek…
Postanowiliśmy się jednak spytać, bo – jak to na wsi – może ktoś coś wie.
Przeszliśmy po okolicznych domach i kociaka nikt nie zidentyfikował jako swojego, nikt też nie wiedział skąd może być… aż w końcu jedna pani stwierdziła, że ma pewne podejrzenia:
podobno sąsiadka kilka domów dalej topiła niedawno małe kotki w rzece (brrr!) i bardzo możliwe, że ten jeden jakoś się uratował.
Cóż było robić – serca mamy „miętkie”, zwłaszcza jeśli o zwierzaki chodzi,
więc zabraliśmy go do siebie i poddaliśmy dokładniejszym oględzinom :)
Okazało się, że stworzonko jest płci żeńskiej w wieku około 1 miesiąca i ma „na wyposażeniu” jeszcze dużo innych żyjątek w postaci pcheł, wszołów i świerzbowca – całkiem spory dobytek.
Następnego dnia kicia odwiedziła weterynarza celem pozbycia się powyższych :)
Tak wyglądała zaraz po znalezieniu:
A dziś… jest już miesiąc starsza, dogaduje się jako-tako z innymi kotami,
pasożytów nie posiada, za to dokazuje niesamowicie i straszny z niej wariat :)
Przez dobre 2 tygodnie kicia była bezimienna – próbowaliśmy najpierw wymyślić coś na siłę,
potem zbieraliśmy propozycje na naszym profilu na fb, ale nic wystarczająco nie pasowało… więc daliśmy sobie spokój, licząc na to, że imię z czasem samo się znajdzie :)
I znalazło się – coś co doskonale odzwierciedla jej charakter:
PSOTKA
… i więcej chyba mówić nie trzeba :)
Tak sobie pomyślałam, że tym najświeższym kocim nabytkiem rozpoczniemy
osobny cykl postów poświęconych naszym futerkowcom – niech mają swoje 5 minut „sławy” :)
Następny pojawi się dopiero za jakiś czas, jak się zmobilizuję – a z tym ostatnio ciężko :)
Ściskam wszystkich odwiedzających mimo fatalnej pogody za oknem :)